donald-trump-1547274_1920

[OPINIA] Radek Wesolowski: Co się stanie z ruchem Trumpa?

Podziel się
Twitter
Email
Drukuj
Trump scalił idee libertariańskie niskich podatków i deregulacji z wartościami stricte konserwatywnymi: zdecydowaną postawę pro-life oraz prawem do posiadania broni. Spiął to wszystko klamrą z logo MAGA. Kto teraz będzie umiał wykorzystać tę ideę? – zastanawia się Radek Wesolowski, publicysta

20 stycznia w końcu nadszedł a wraz z nim inauguracja nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dla części świata stało się to, co było oczywiste jeszcze przed dniem głosowania z początku listopada. Dla innych nadszedł wyczekiwany moment, który może pozwolić wreszcie zakończyć blisko trzymiesięczny, nużący spektakl medialny i wrócić do, i tak przecież niełatwej rzeczywistości świata pogrążonego w pandemicznym szaleństwie.

Na największą uwagę jednak zasługuje inna grupa – ludzi bardziej zawiedzionych i rozczarowanych, niż wściekłych i żądnych rewanżu, jak się ich publicznie przedstawia: wyborców i wiernych sympatyków Donalda Trumpa spod znaku MAGA (Make America Great Again).

 

Doktryna trumpizmu

Sam ruch, choć przecież nieformalny, stał się fenomenem, dla którego ciężko znaleźć precedens w historii ruchów społecznych. Tempo i rozmach, z jakim w 2016 r. kandydat Donald Trump zjednywał sobie tłumy były imponujące nawet dla jego przeciwników politycznych. W ciągu kilku miesięcy egzotyczny outsider wyrósł na wyraźnego lidera wyścigu o kandydaturę z ramienia Partii Republikańskiej, pozostawiając daleko w tyle zawodowych polityków o wysokiej rozpoznawalności.

Siłą Trumpa był i jest prosty, wyrazisty przekaz wypowiedziany zwyczajnym, codziennym językiem – jakże odmienny od politycznej „korpomowy”, który trafia do szerokiego grona odbiorców i tworzy poczucie wspólnoty. Symbolicznie, odchodzący prezydent wybrał Twitter jako swoją podstawową platformę bezpośredniego kontaktu, gdzie w kilku prostych słowach mógł adresować odbiorców bez ryzyka manipulacji czy zniekształcenia treści; stąd  przykładem tego przekazu jest właśnie „Make America Great Again” – chwytny slogan, który jednocześnie odwołuje się do największego sentymentu podupadającej klasy średniej w Ameryce: przywrócenia świetności sprzed kilku dekad i godności ciężko pracujących, zapomnianych przez system ludzi spoza wielkich miast.

Po przegranych przez Donalda Trumpa wyborach, ludzie ci stanowią ważną grupę z punktu widzenia przechylenia szali kolejnych elekcji. W wielu konserwatywnych przekazach podkreśla się, że to 75 milionów ludzi, którzy zagłosowali na Trumpa i teraz skłonni są odwrócić się ponownie od politycznego establishmentu. Jakkolwiek Donald Trump zmobilizował i skonsolidował znaczną liczbę niezdecydowanych i nieaktywnych wcześniej wyborców, to jednak wciąż znaczna część osób, które na niego zagłosowały, to tradycyjni wyborcy Partii Republikańskiej i poparliby również innego kandydata tej partii. Wystarczy zresztą spojrzeć na wyniki wyborów poprzedzających zjawisko Trumpomanii: zarówno w 2012 roku na Mitta Romneya, jak i w 2008 na Johna McCaina zagłosowało po ok. 60 milionów wyborców – a trudno sobie wyobrazić kandydatów bardziej odległych i politycznie, i osobowościowo od Trumpa. O ile w 2016 roku na Trumpa głos oddały 62 miliony wyborców, to już w 2020 były to aż 74 miliony.

Jak liczny jest zatem ruch MAGA? Jak wielu spośród wyborców to tzw. „diehards”? Jakakolwiek nie byłaby to liczba, na pewno jest to znaczący odsetek społeczeństwa i łakomy kąsek do pochwycenia dla politycznych strategów z obu stron partyjnej barykady. Rzecz jasna, ogromny wpływ na to, co stanie się z ruchem MAGA będzie miała postawa Republikanów w Senacie w kwestii skazania Trumpa na podstawie artykułów impeachmentu.

Samo skazanie miałoby wprawdzie dużą wagę symboliczną i wyrażałoby trwałe zerwanie partii z doktryną trumpizmu, jednak kluczem jest raczej następująca po skazaniu procedura dyskwalifikacji, co otwarcie przyznali co bardziej zapaleni kongresmeni demokratyczni. Ustępujący lider republikańskiej większości, Mitch McConnell, ma twardy orzech do zgryzienia. Niemniej w świetle jego ostatnich wypowiedzi na dzień przed inauguracją, w których wyraźnie wskazuje, że osoby, które wtargnęły do budynku Kapitolu podczas zajść z 6 stycznia „były karmione kłamstwami prezydenta”, można dojść do wniosku, że podjął jednak decyzję o przyłączeniu się do Demokratów i skazaniu Trumpa.

Słowa lidera republikanów mają dużą wagę, ponieważ stanowią drogowskaz dla pozostałych, zwłaszcza młodszych senatorów, jaką decyzję podjąć podczas głosowania. Do skazania prezydenta potrzeba 17 głosów republikańskich, co przy zdecydowanej postawie liderów nie jest liczbą nieosiągalną. W takim wypadku jednak ciężko sobie wyobrazić, aby można było w jakikolwiek sposób przekonać zagorzałych czy wręcz fanatycznych zwolenników Donalda Trumpa, by zechcieli mieć jeszcze cokolwiek wspólnego z partią, która wepchnęła pod autobus jedyną osobę, dla której włączyli się oni w polityczne życie kraju.

Trudno ocenić, jakimi kryteriami kieruje się McConnell i spin doktorzy GOP, ponieważ ciężko uwierzyć, aby była to wyłącznie obawa przed opinią mediów, które i tak zmierzają nieuchronnie w kierunku progresywnym i nie będą oszczędzać konserwatystów tylko dlatego, że odcięli się od ich wroga numer jeden. Trzeba też zadać sobie pytanie, czy poza demonicznym obrazem, wykreowanym mu przez ośrodki informacji, Trump nie był w pewnym sensie jednak wybawieniem Republikanów, cierpiących z powodu pogłębiającego się kryzysu tożsamościowego i coraz większego rozziewu między składowymi republikańskiego fuzjonizmu.

Czy to umyślnie, czy bardziej intuicyjnie – Trump potrafił dokonać tego, co nie udało się chociażby Georgowi W. Bushowi ani tym bardziej żadnemu z kolejnych liderów partii: jako postać uosabiająca wielki biznes scalił idee libertariańskie niskich podatków i deregulacji z wartościami stricte konserwatywnymi, przyjmując od chrześcijan ewangelicznych zdecydowaną postawę pro-life oraz stanowczo opowiadając się za prawem do posiadania broni – spinając je klamrą z logo MAGA.

 

Jest miejsce dla trzeciej partii?

Przez ponad cztery lata los Partii Republikańskiej był całkowicie zależny od Trumpa, niezależnie od tego, czy jego przywództwo było kwestionowane czy nie. Na trumpizmie wyrosło nowe pokolenie reprezentantów GOP w Kongresie, jak chociażby rep. Elise Stefanik czy Lauren Boebert. Czy zatem nagły i kategoryczny odwrót ma w obecnym położeniu sens? – oto pytanie, przed jakim staje McConnell i Republikańska Komisja Krajowa (RNC).

Sam Trump od czasu listopadowego głosowania, kiedy z każdym dniem stawało się coraz bardziej jasne, że na drodze prawnej nie uda mu się „odzyskać” przegranych wyborów, podkreślał, że to nie koniec jego politycznej drogi i ruchu, który stworzył. Powiedział to w wystąpieniu 6 stycznia, tuż przed zajściami na Kapitolu; powiedział to również w swoich ostatnich oficjalnych słowach jako prezydent w bazie wojskowej Andrews („powrócimy, w takiej czy innej formie”). W razie skazania w Senacie, redefinicji będzie musiała jednak ulec nie tylko rola Trumpa, ale również jego polityczne zaplecze. Lista tzw. „trzecich partii’, które mogłyby spełniać taką rolę, jest krótka. Najbliższa z ideowego punktu widzenia byłaby Tea Party – frakcja wolnościowa wewnątrz samej GOP, powstała w ramach protestu wobec postępującej fiskalizacji, do której należy jeden z ostatnich wiernych Trumpowi senatorów, Ted Cruz. Ruch stanowi dość luźną mieszankę libertarian, konserwatystów i populistów – teoretycznie idealną z punktu widzenia platformy Trumpa, z zasady nie posiada ona jednak żadnych formalnych struktur a większość sympatyków, jak dotąd, zarejestrowana była jako zdecydowani wyborcy republikańscy. W takiej formie ruch ten przez lata przeniknął i nałożył się na partię macierzystą a próba oderwania go mogłaby doprowadzić do jej definitywnego rozbicia.

Na poziomie ogólnokrajowym funkcjonują jeszcze dwie partie, które potencjalnie mieszczą się w szerokim spektrum światopoglądowym ruchu MAGA. Pierwszą z nich jest Partia Libertariańska, która – paradoksalnie – przyczyniła się walnie do porażki Trumpa w ostatnich wyborach, kiedy to kandydatka tej partii, Jo Jorgensen, zdobyła w decydujących stanach (Arizona, Georgia, Pennsylwania, Wisconsin) po około 1 proc. głosów, a więc znacznie więcej, niż wynosiła różnica między głównymi kandydatami, co kosztowało go 57 głosów elektorskich i drugą kadencję. Daleko idące swobody obywatelskie, ograniczenie struktur państwa i wpływu na życie społeczne, głęboki konserwatyzm w dziedzinie podatków i finansów, leseferyzm czy nieinterwencjonizm – to wszystko stanowiłoby silną platformę i wspólny grunt z trumpistami. Libertarianizm jednak sięga znacznie dalej w dziedzinie wolności osobistej i w wielu aspektach jest kulturowo bardziej liberalny niż chociażby Partia Demokratyczna, jak na przykład depenalizacja narkotyków, małżeństwa jednopłciowe, szczególnie zaś swobodny przepływ ludności (z tym jednak zastrzeżeniem, że wykluczona jest jakakolwiek pomoc instytucji socjalnych) oraz niejednoznaczna postawa wobec aborcji. Jest to oczywiście bardzo daleko idące uproszczenie, niemniej pozwala nakreślić prawdopodobieństwo mariażu otoczenia Trumpa z tą partią.

Obszary, w których zwolennikom MAGA mogłoby być nie po drodze z libertarianami, zdają się nie występować w drugim prawicowym ugrupowaniu funkcjonującym na poziomie ogólnokrajowym – Partii Konstytucyjnej. Partia ta powstała na początku lat 90. ubiegłego wieku jako odłam… Republikanów w ramach – a jakże! buntu przeciw rosnącej fiskalizacji za Georga H.W. Busha. Jak sama nazwa wskazuje, że partia skupia oryginalistów konstytucyjnych a podstawę programową stanowią trzy filary: integralność, wolność i dobrobyt. Postrzegają oni konstytucję jako rodzaj kontraktu między rządem a ludźmi, w myśl którego rządzący powinni być ściśle rozliczani z dotrzymania warunków umowy zawartej ze swoimi wyborcami – również w sensie dosłownym. Konstytucjoniści dążą do ograniczenia dbającego rozsądnie o własne interesy społeczeństwa. W sferze ekonomii to małe biznesy stanowią podstawę gospodarki i powinny mieć pierwszeństwo przed wielkimi korporacjami a wytwarzanie dóbr powinno mieć miejsce głównie w Ameryce. Jak pokazują badania, na wielu obszarach wiejskich w stanach tzw. Rust Belt – pasa terenów tradycyjnie „czerwonych” a więc republikańskich, wiele osób rezygnujących z afiliacji z GOP rozważa bądź już zarejestrowało się w strukturach tej właśnie partii, jako najbliższej czysto konserwatywnym ideałom.

Zresztą, w całym tym rozważaniu nie tyle rzecz w poglądach, ile w ekonomii i dynamice ewentualnego otwarcia się jakiejkolwiek grupy na Donalda Trumpa. Jak uczy przykład Partii Republikańskiej, nie może by tu mowy o luźniej współpracy i wsparciu; partia taka zostałaby całkowicie zawłaszczona i przyćmiona charyzmą wodza i zdana na jego chimeryczną łaskę bądź niełaskę, jak również ogromne ryzyko wrzucenia w medialny kocioł z rozgrzaną smołą.

Dlatego też, jeśli wierzyć zapewnieniom Trumpa, jak też osób z jego najbliższego otoczenia na temat przyszłej działalności w polityce, należałoby oczekiwać raczej czegoś w jego stylu, który najlepiej wyraził dobór utworu, do którego pierwsza para wykonała swój pierwszy taniec podczas balu inauguracyjnego w 2016 roku: „I did it my way”. Jeśli skazanie i dyskwalifikacja z możliwości ubiegania się o urzędy staną się faktem, jego rola w ewentualnym nowym rozdaniu będzie musiała zostać ograniczona do zarządzania tłumem i emocjami na rzecz innych potencjalnych kandydatów. Zresztą Trump sam zawsze najlepiej czuł się wśród oddanych mu tłumów podczas wieców – zdecydowanie lepiej niż w politycznych gabinetach. Po raz pierwszy jednak nie on będzie głównym i jedynym beneficjentem swojego wysiłku.

 

Dynastia Trumpów?

Część analityków twierdzi, że początkowa działalność byłego prezydenta mogłaby ograniczyć się do agitowania na rzecz outsiderów startującym przeciw establishmentowym kandydatom, którzy najbardziej go zawiedli. Jednak patrząc szerzej, nawet w perspektywie kolejnych wyborów prezydenckich: na jakiego napastnika mógłby grać wycofany rozgrywający Donald Trump?

Biorąc pod uwagę wielokrotne rozczarowanie współpracownikami oraz niewątpliwie dotkliwy cios ze strony partii, która miała stanowić jego silne zaplecze, a jednocześnie znając jego silną więź oraz skłonność do otaczania się członkami rodziny, można zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie w gronie najbliższych należałoby upatrywać kandydata do namaszczenia przez mistrza.

Wprawdzie Stany Zjednoczone są republiką i wyrosły na gruncie buntu wobec imperialnego systemu opartego o brytyjskie rody arystokratyczne, to jednak dynastie polityczne mają w Ameryce długą i bogatą tradycję. Dość powiedzieć, że aż cztery rodziny w historii wydały dwóch prezydentów USA!  Oprócz Adamsów, Rooseveltów, Harrisonów i – z historii najnowszej – Bushów, bardzo wiele rodzin z pokolenia na pokolenie pielęgnuje i przekazuje tradycje aktywności politycznej na szczeblu Kongresu czy we władzach lokalnych. Ironicznie, to właśnie nie kto inny, jak Donald Trump stanął na drodze do tego, by Ameryka miała trzeciego prezydenta o nazwisku „Bush”, w dość brutalny sposób rozprawiając się z Jebem Bushem kampanii przed prawyborami republikańskimi w 2016 r. i może tym samym otworzył przyszłość dla nowej dynastii Trumpów-Kushnerów.

Spośród dzieci Trumpa najbardziej naturalnymi kandydatami do tej roli wydaje się być dwoje najstarszych dzieci z pierwszego małżeństwa: Ivanka oraz Donald Jr. Ivanka zresztą była bardzo aktywnie włączona w działalność ojca, najpierw nieformalnie, a następnie od 2017 r. jako oficjalny doradca i, jeśli wierzyć nieformalnym źródłom, miała znaczny wpływ na wiele decyzji ojca – również ze względu na męża, Jareda Kushnera, rzeczywistego architekta polityki zagranicznej Trumpa i jego niedawnych sukcesów w budowaniu stabilnego pokoju na Bliskim Wschodzie.

Należy przypuszczać, że w kolejnych wyborach prezydenckich najbardziej prawdopodobnym kandydatem Partii Demokratycznej będzie obecna wiceprezydent, Kamala Harris; w takich okolicznościach Ivanka wydaje się być doskonałą alternatywą. Donald Jr. nie był zaangażowany bezpośrednio w administracji ojca; dał się też poznać z kliku kontrowersji, takich jak nieszczęsne spotkanie w trakcie kampanii z rosyjską prawniczką Weselnicką, które doprowadziło do wszczęcia ciągnącego się latami śledztwa o zmowę Trumpa z Rosjanami. Niemniej jednak jest najstarszym, pierworodnym synem magnata hotelowego i cieszy się jego zaufaniem, ponadto sam wyrażał w mediach społecznościowych chęć startu w kolejnych wyborach. Takie scenariusze, jeszcze do niedawna mogłoby się wydawać, należą do kategorii politycznego science fiction, jednak ostatnie lata, a zwłaszcza rok 2020 naznaczony pandemią i globalnym kryzysem, zmieniają diametralnie układ odniesienia i każą z pokorą brać pod uwagę każdą ewentualność.

Istnieje też inna, najbardziej prozaiczna, a co za tym idzie najbardziej prawdopodobna możliwość: wokół Trumpa i trumpizmu nie wydarzy się nic (lub prawie nic). Nie wolno bowiem zapominać o specyfice systemu politycznego i ustrojowego Ameryki, przede wszystkim zaś o sztywnym, dwupartyjnym układzie sił, ale też o bardzo napiętym i rytmicznym cyklu wyborczym. Stany Zjednoczone jako jeden z nielicznych krajów na poziomie federalnym, wybierają część reprezentantów do Kongresu w połowie kadencji urzędującego prezydenta, a więc już w dwa lata po wyborach. Biorąc pod uwagę, że już blisko trzy miesiące trwa zamknięcie całego procesu do inauguracji, to czasu do działania pozostaje jeszcze mniej. Republikanie mogą wykorzystać ten fakt grając na zwłokę, być może nawet wabiąc niezobowiązująco zwolenników Trumpa poprzez takie zagrywki, jak chociażby niedawne ujawnienie przez senatora Grahama dokumentów, ukazujących bezpodstawność śledztwa ws. rzekomych wpływów Rosji na obóz Trumpa. Zresztą, wielu młodszym stażem Kongresmenów z bastionów Trumpa nie trzeba będzie przekonywać do różnego rodzaju płomiennych przemów i aktów poparcia, gdyż robią to spontanicznie już teraz. Dość naturalne też wydaje się potencjalne wykorzystanie członków Tea Party jak senator Ted Cruz, których elektorat pokrywa się z Trumpowskim. Być może Republikanie z Senatu zdecydują się nawet na powołanie komisji, która – odpowiednio długo – badałaby prawidłowość przebiegu ostatnich wyborów, weryfikacji systemów elektronicznych i umów zawartych z dostawcami. Tego typu zagrania nie niosą ze sobą żadnych większych konsekwencji politycznych, natomiast pozwoliłyby Republikanom przehibernować nieco ponad rok do początku kampanii roku 2022. Wówczas można by już spokojnie wdrożyć taktykę „wszystkie ręce na pokład” wobec rodzącej się szansy odwrócenia balansu sił i odebrania większości Partii Demokratycznej. Będzie to zresztą bardzo prawdopodobne, gdyż zazwyczaj tak się właśnie dzieje w połowie prezydentury – szczególnie zaś, gdyby doszło do wprowadzenia jakichś spektakularnych, radykalnych zmian spod znaku „Green New Deal” lub wieszczonego przez wszystkich zastąpienia Bidena w roli prezydenta przez Kamalę Harris. W takich okolicznościach spora część wyborców Trumpa, pomimo niechęci wobec GOP, prawdopodobnie zagłosowałaby „przeciw” Demokratom i dała dalszy mandat tej partii.

Czy zatem ruch MAGA stanie się zaczątkiem nowej jakości w politycznej przestrzeni USA i przyczynkiem do odbudowy świetności Ameryki? Czy cztery lata wzbudzania entuzjazmu i optymizmu wśród zapomnianej części narodu wystarczą, by przeciwstawić się presji mediów – tradycyjnych i społecznościowych – i przystąpić do etapu pracy, budowania hierarchii, mającej realną zdolność do stawienia czoła establishmentowi i dokonania faktycznych zmian? Czy zaufanie trumpistów wytrzymało próbę ostatnich trzech miesięcy ciągłych zapewnień o szansach na odwrócenie losu wyborów i systematycznego budowania atmosfery oczekiwania i napięcia z fatalną w skutkach kulminacją? Czy może pozostanie pięknym, romantycznym i, prawdopodobnie, ostatnim zrywem Ameryki, jaką znamy z książek i dawnych filmów? Pierwsze odpowiedzi na te pytania powinny nadejść już niebawem z budynku Senatu; kolejne – zapewne późną wiosną. Warto je bacznie śledzić – historia wolnego świata dzieje się na naszych oczach.

Materiał chroniony prawem autorskim – wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.

Warto przeczytać