29381349605_440a745350_o

[OPINIA] Radek Wesolowski: Życie po Trumpie

Podziel się
Twitter
Email
Drukuj
Amerykański system władzy jest jak ogromna maszyna z niezliczoną ilością trybów i przekładni – raz puszczona w ruch nigdy nie ustaje. Tempo prac, negocjacji, rytm cykli wyborczych, przebieg debat i głosowań, lobbying i koterie – wszystko to opatrzone jest uświęconym decorum i swoistym rytuałem. I choć ostatnie cztery lata dokonały wielu wyłomów w tym monolicie, to trzyma się on solidnie. Czy jest w tym systemie jeszcze miejsca dla łamiącego tę rytmikę i konwenanse, odchodzącego wyraźnie w cień Donalda Trumpa?

Donald Trump w polityce USA

Donald J. Trump pojawił się w realnej polityce praktycznie znikąd w 2016 r., kiedy to zgłosił swoją kandydaturę w prawyborach Partii Republikańskiej. I chociaż deklarował podobne chęci w przeszłości wielokrotnie, to niemal nikt nie traktował poważnie słów ekscentrycznego miliardera i gwiazdy telewizji. Tym bardziej że zdarzało mu się wielokrotnie zmieniać swoje poglądy i opinie w sposób dość skrajny (warto przypomnieć, chociaż ewolucje jego poglądów na temat wojny w Iraku). Trump opowiedział się w amerykańskim życiu po stronie Partii Republikańskiej, co było sporym zaskoczeniem, bo przez lata – jako bożyszcze świata mediów i stały bywalec wszystkich ważniejszych imprez – uchodził za człowieka ze środowiska Partii Demokratycznej. Zresztą, ogromna popularność „The Donalda” w mediach sprzed jego pojawienia się w polityce jest o tyle znamienna, że praktycznie od pierwszej debaty w prawyborach republikańskich stał się on dla tych mediów wrogiem numer jeden.

Trump w rzeczywistości nie miał większego wyboru, po której stronie stanąć do wyborczego wyścigu, ponieważ w obozie Demokratów wszystko było od dłuższego czasu jasne: liczyła się tylko Hilary Clinton. U Republikanów sytuacja przedstawiała się zupełnie odmiennie – do prawyborów przystąpiło, poza Trumpem, aż 16 kandydatów, z których żaden nie miał wyraźnie większego poparcia. Wobec widma porażki, dla Komitetu Krajowego (RNC – Republican National Committee – przyp. red.) i jego przewodniczącego Reinca Priebusa stało się jasne, że to właśnie ekscentryczny miliarder, który zdobywa coraz większe zainteresowanie szerokich mas społecznych, stanowi jedyną szansę na stawienie czoła Clinton. Politycznie ryzyko takiego posunięcia było niskie, a całą winę za ewentualną porażkę ponosiłby Trump. On sam zaś konsekwentnie zdobywał poparcie, opierając swoją retorykę polityczną przede wszystkim na nielegalnej imigracji i poczuciu patriotyzmu spod znaku „America first”. Jego elektoratem była niższa klasa średnia, a kolejnym przeciwnikiem: mainstreamowe media.

45. prezydent Stanów Zjednoczonych

Donald Trump zrealizował z nawiązką pokładane w nim nadzieje i nierealny plan wygranej w wyborach 2016 r. Wielu Republikanom pomysł ten się nie podobał, a niektórzy z nich demonstrowali to w sposób otwarty – z nieżyjącym już senatorem McCainem na czele. Ale poza kilkoma spektakularnymi aktami opozycji wobec Trumpa w Partii Republikańskiej (jak decydujący głos McCaina w przegranym głosowaniu nad reformą służby zdrowia czy poparcie zarzutów wobec Trumpa w trakcie jego impeachmentu przez sen. Romneya), partia jako całość zdawała się stać murem po stronie nowej administracji. Nie należy mieć oczywiście złudzeń, że tak właśnie było. Polityka amerykańska jest bardzo dojrzała i ugruntowana, można powiedzieć: wysezonowana. Spory personalne są mniej istotne niż interes partii czy kraju. Na udowodnienie tej tezy wystarczy podać przykład byłych oponentów Trumpa z prawyborów, senatora Cruza czy Grahama, którzy przez całą kadencję odgrywali rolę jego największych obrońców i sprzymierzeńców.

Wszystko to zmieniło się po przegranych listopadowych wyborach prezydenckich. W miarę, jak upływał czas do głosowania Kolegium Elektorów i stawało coraz bardziej jasne, że zespół prawników Trumpa nie będzie w stanie przedstawić dostatecznie silnych dowodów na masowe fałszerstwa, topniała liczba polityków Partii Republikańskiej deklarujących swoje wsparcie dla ustępującego prezydenta. Retoryka partii zmieniała się stopniowo z kontestującej wyniki w kierunku zapewnienia, że wybory odbyły się w sposób rzetelny – bardziej obliczona na to, żeby nie spowodować nagłego odpływu części wyborców stojących murem za Trumpem.

Punktem zwrotnym było oświadczenie, jakie lider większości republikańskiej w Senacie, senator Mitch McConnell złożył po głosowaniu Kolegium Elektorów, w którym podkreślił, że legalnie wybranym prezydentem jest Joe Biden. Kulminacja tych nastrojów nastąpiła po wydarzeniach na Kapitolu. To wówczas wszyscy senatorowie, poza Tedem Cruzem, wycofali swoje poparcie dla protestujących i w konsekwencji dla Trumpa (włączając w to wciąż jeszcze, przynajmniej teoretycznie walczącą o reelekcje sen. Loeffler).

Gwoździem do trumny dla pozycji Trumpa w partii były słowa senatora Grahama – odgrywającego wśród Republikanów rolę pomostu między prezydentem i partyjną starszyzną: „dość znaczy dość!”.

Po tych słowach liderka Demokratów, Nancy Pelosi, wezwała do odwołania prezydenta na podstawie 25. Poprawki do Konstytucji lub wprost impeachementu – tym razem nie tylko przy braku protestów ze strony republikańskiej, lecz przy dość wyraźnym wsparciu frakcji umiarkowanej, jak senator Murkowski. Rezolucję w tej sprawie ostatecznie przyjęto w Izbie Reprezentantów – pomimo wyraźnej deklaracji Mike’a Pence’a, że nie zamierza jej wykonać. Jednocześnie w szaleńczym tempie trwają prace nad artykułami oskarżenia, które miałyby jak najszybciej trafić przed Senat. Wydawać by się mogło, że impeachment w sytuacji, gdy do końca kadencji pozostają wręcz godziny, miałby wyłącznie charakter symboliczny w postaci ostatecznego i upokorzenia odchodzącego prezydenta i jego rozpraszającego się środowiska; kluczem jednak jest fakt, że ewentualna – następująca po impeachmencie przez Izbę Reprezentantów – decyzja Senatu mogłaby uniemożliwić Trumpowi start w wyborach prezydenckich w 2024 roku.

Życie po Trumpie

Czas Donalda Trumpa w Partii Republikańskiej definitywnie dobiegł końca. Można powiedzieć, że wypełnił swoją główną rolę: był. Był, kiedy należało nominować aż trzech sędziów Sądu Najwyższego. Był, kiedy należało polaryzować opinię i odwracać uwagę od rosnącego poparcia dla radykalnych progresywistów. Był, kiedy potrzebne było uspokojenie nastrojów na giełdzie poprzez zapewnienie wsparcia dla amerykańskich biznesów. Nade wszystko zaś był nie do końca świadomym politycznych procesów amatorem, częściowo ślepym na działania „ciemnej strony mocy” establishmentu.

Ostatnią przysługą Trumpa dla partii była mobilizacja zniechęconej części elektoratu, czego ostatecznym wynikiem było zdobycie kilkunastu miejsc w Izbie Reprezentantów.

Znaczna część tego elektoratu przecież udzieliła poparcia Partii Republikańskiej wyłącznie ze względu na osobę Trumpa i stanowi bardzo ważną grupę potencjalnych wyborców do zagospodarowania w przyszłości. Są wśród nich osoby o poglądach ultrakonserwatywnych, libertariańskich czy określanych szeroko i oględnie jako „niezależne” – zwyczajowo stroniące od polityki. Republikanie mogą zachęcić ich, eksponując, chociażby senatora Teda Cruza z Teksasu, ostatniego sprzymierzeńca odchodzącego prezydenta, który poniósłby po nim pochodnię – lecz bez jego ekstremy. Pozornie łatwiej byłoby to zrobić samemu Trumpowi – musiałby jednak dokonać tego już na własną rękę i wymagałoby to konsolidacji wymienionych wcześniej środowisk i przywrócenia nadwątlonego entuzjazmu. Jako czynnik toksyczny, trudno sobie wyobrazić, aby był on mile widziany w już istniejących ruchach prawicowych, takich jak Partia Konstytucyjna czy Partia Libertariańska; pozostaje mu tworzenie własnej formacji, co może okazać się niewykonalne w sztywnym dwupartyjnym systemie i wobec agresywnego ostracyzmu ze strony mediów.

Radek Wesolowski

Torontończyk. Chemik. Informatyk. Politolog-amator. Zapalony fascynat polityką amerykańską.

foto: Gage Skidmore / FLICKR

Materiał chroniony prawem autorskim – wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.

Warto przeczytać