procent

Co roku przybywa w Polsce 70-90 tysięcy nowych bezdomnych psów

Podziel się
Twitter
Email
Drukuj
Polacy robią biznes na bezdomnych zwierzętach, dlatego nikomu nie zależy, aby problem zniknął, ani instytucjom państwowym ani organizacjom prozwierzęcym – uważa szefowa Stowarzyszenia Obrona Zwierząt Agnieszka Lechowicz.

Od dziecka chciałam mieć psa, ale to marzenie spełniłam dopiero po studiach, kiedy kupiłam dom na wsi. Bardzo szybko to położone na skraju lasu miejsce stało się adresem dla wielu psów wyrzucanych z samochodów na pobliskiej drodze z Kielc do Krakowa. Kiedy zwierząt było już za dużo naturalną koleją rzeczy stało się szukanie jakiejś organizacji prozwierzęcej, która mogłaby mi pomóc. Włączyłam się nawet w prace Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami Oddział w Kielcach, ale szybko okazało się, że ich styl działania w ogóle mi nie odpowiada. Bazując na zdobytym doświadczeniu założyłam więc w Jędrzejowie Stowarzyszenie Obrona Zwierząt i zaczęłam działać na własny rachunek.

Przez długi czas robiłam dokładnie to samo, co inne organizacje mające w statucie pomaganie zwierzętom. Było leczenie bezdomnych psów i kotów, odrobaczanie, kastrowanie, szukanie domów, interwencje w przypadkach złego traktowania. Bardzo szlachetne działania. I zasadniczo bezsensowne. Po 10 latach zorientowałam się bowiem, że to syzyfowa praca, bo na miejsce psa, którego wielkim kosztem udało się  uratować, pojawiały się trzy kolejne.  I tak bez końca…

Organizacji myślących podobnie jak ja jest teraz w Polsce może kilka. Jesteśmy niepopularni, bo mówimy rzeczy niepopularne. Tak naprawdę ludzie nie chcą wiedzieć o tym, że bezdomność zwierząt w Polsce to przede wszystkim zasługa organizacji prozwierzęcych. Ludzie nie są w stanie tego strawić, bo o wiele lepiej sprzedaje się lukrowana opowieść o cudownych aktywistach, którzy wolontariacko poświęcają się, ratując pieski, kotki czy konia Maciusia. Dobrze wiemy, ile jest zbiórek w sieci, ile pieniędzy ludzie dają z dobrego serca. Tylko że to nie rozwiązuje problemu bezdomności zwierząt, a wręcz przeciwnie – podtrzymuje go i nakręca.

W 2010 roku poznałam Tadeusza Wypycha z Biura Ochrony Zwierząt w Warszawie, człowieka, który jest guru osób próbujących pomagać zwierzętom rozsądnie. Od lat badał on problem bezdomności zwierząt w jego wymiarze publicznym – prowadził monitoring działań wszystkich gmin i schronisk w Polsce, by poznać rzeczywistą skalę zjawiska bezdomności zwierząt. Uważał, że tylko rzetelna wiedza da nam narzędzia i argumenty, by sensownie pomagać.

Szybko zaczęłam uczestniczyć w jego projekcie. Gmin mamy w Polsce 2477 i każda z nich, na podstawie ustawy o ochronie zwierząt, ma obowiązek zapewniać opiekę bezdomnym zwierzętom. Z kolei ustawa o dostępie do informacji publicznej zobowiązuje gminy do przekazywania danych o realizacji tego zadania.

Pierwotnie pracowaliśmy analogowo, czyli wysyłaliśmy papierowe wnioski do gmin i schronisk z prośbą o te informacje, odbieraliśmy odpowiedzi na poczcie, skanowaliśmy je, a dane wpisywaliśmy do naszego rejestru. Po dwóch latach przeszliśmy na elektroniczny sposób wysyłki, a dane i dokumenty zaczęliśmy publikować w sieci i tak jest do dzisiaj.

Na początku wszystko szło bardzo opornie, ale jako prawniczka umiem sprawnie poruszać się w przepisach i radzę sobie w sądach, więc potrafiłam zmusić oporne gminy do odpowiedzi. Dzięki determinacji i ciężkiej pracy od 2016 r. uzyskuję informacje od absolutnie wszystkich gmin i schronisk. W Polsce tylko my dysponujemy kompleksowymi danymi o skali bezdomności zwierząt.

A liczby są zatrważające. Co roku przybywa w Polsce 70-90 tysięcy nowych bezdomnych psów (a mowa tylko o zwierzętach, którymi zajęły się gminy za publiczne pieniądze). Jeśli wiemy, że pies może żyć nawet kilkanaście lat, to widać jaka to potężna armia. A my zgodnie z prawem na to pozwalamy. Na dodatek dzieje się to nie w jakimś kraju Trzeciego Świata, ale w środku cywilizowanej Europy!

Dlaczego? Bo Polacy robią biznes na bezdomnych zwierzętach, dlatego nikomu nie zależy, aby problem zniknął, ani instytucjom państwowym ani organizacjom prozwierzęcym. W końcu mowa o niebagatelnych pieniądzach – w 2022 r. koszty gmin wyniosły prawie 278 mln złotych (wzrost o 14% w stosunku do 2021 r.). Na całym świecie przyjęte są zasadniczo 2 modele postępowania z bezdomnymi psami i kotami: albo są legalnie zabijane (nieskuteczne, niehumanitarne, ale szybkie i tanie), albo tworzone są mechanizmy prawne, które zapewniają im rzeczywistą ochronę, opiekę i ubezpłodnienie (skuteczne, humanitarne, ale drogie i wymagające edukacji społeczeństw). Natomiast Polacy po 1989 r. potrafili nowatorsko połączyć wady obu tych modeli w jedno. Jesteśmy rzekomo humanitarni i empatyczni, więc już nie zabijamy zwierząt z powodu ich bezdomności. My się nimi „opiekujemy” w obozach koncentracyjnych zwanych schroniskami. To generuje horrendalne koszty, ale i wielkie cierpienia. Jednak w Polsce taki model i podtrzymywanie nadpodaży zwierząt domowych opłaca się zbyt wielu grupom interesów – od hycli, przez schroniska, hodowców, aż po organizacje prozwierzęce. Przecież gdyby nie było potrzebujących zwierząt, nie byłoby pretekstu do wyciągania ręki po kolejne fundusze na swoją działalność.

Tymczasem jedynym naprawdę sensownym i humanitarnym rozwiązaniem jest kastracja, którą ciągle traktujemy jak fanaberię, okaleczanie zwierząt i zabieranie im przyjemności. Przeciwko kastracji stoją więc nasze przekonania i oczywiście finanse, bo takie zabiegi nie są tanie.

Z naszych doświadczeń wynika, iż największym problemem nie są psy bezdomne, ale właścicielskie, bo to ich potomstwo jest zabijane albo porzucane. Proceder ten jest powszechny przede wszystkim na wsiach i w małych miasteczkach, gdzie dostęp do weterynarza jest ograniczony, a zwierzęta częściej traktowane jak rzeczy.

Uznałam więc, że warto byłoby skrócić tę drogę i zaproponować darmową kastrację zwierząt na miejscu, jak najwygodniej dla ich właścicieli. Tak powstała idea gabinetu weterynaryjnego na kółkach, sterylkobusu, który może zaparkować nawet w najbardziej oddalonej od cywilizacji wiosce. Taki sterylkobus już działał w województwie zachodniopomorskim, prowadził go komercyjnie jeden z tamtejszych weterynarzy.

Nasz pierwszy sterylkobus powstał w 2017 roku. Szybko wypracowaliśmy sprawny i bezpieczny system przeprowadzania dużej liczby zabiegów jednego dnia. Na początku nie było wiele gmin chętnych do współpracy, choć wszystkie koszty braliśmy na siebie, jednak z czasem wieść o naszych działaniach zaczęła się roznosić. Coraz więcej gmin prosiło nas o przeprowadzenie akcji kastracji mobilnych, niektóre zaczęły nawet partycypować w ich kosztach. Po pewnym czasie okazało się jednak, że jeden sterylkobus i jeden zespół ludzi to zdecydowanie za mało w odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie. Po 3 latach postanowiłam więc zbudować flotę sterylkobusów, czyli wysłać do każdego województwa chociaż po jednej przyczepie.

W 2020 r. wyposażyliśmy drugi sterylkobus i przekazaliśmy go organizacji w województwie warmińsko-mazurskim. Działa on tam do dzisiaj bardzo prężnie, a jego załoga pracuje z ogromnym poświęceniem. Z kolei w 2021 roku do organizacji z Nasielska w województwie mazowieckim trafił ten nasz pierwszy, świętokrzyski sterylkobus i także świetnie sobie radzi.

Koszt jednej wyposażonej przyczepy to aktualnie ok. 110 tys. zł. Pieniądze pozyskujemy z 1% podatku, zajmuje nam to ok. 2 lata. Niestety z każdym rokiem przybywa organizacji prozwierzęcych, które także zbierają fundusze, rosną też ceny sprzętu, który musi być przecież odpowiedniej jakości. Niemniej właśnie wyposażyliśmy trzeci sterylkobus i do końca czerwca przekażemy go organizacji z województwa małopolskiego.

Nie łudzę się, że wystarczy mi życia, aby zbudować te wymarzone 16 sterylkobusów i wysłać je do wszystkich województw, ale będę się starać stworzyć ich jak najwięcej, bo widzę w tym projekcie głęboki sens.

Poza kastracją zwierząt naszym celem jest przede wszystkim edukacja ludności terenów które odwiedzamy. Już samo pojawienie się sterylkobusu w jakimś miejscu robi dobrą robotę – rośnie zainteresowanie tematem i zwiększa jest świadomość ludzi. Jest wtedy okazja, by mówić o skali bezdomności zwierząt w Polsce, ale i o ich prawach i podmiotowości.

Tak jak jednak wspomniałam na początku – globalne, systemowe i dalekowzroczne działania nie są w Polsce popularne i na pewno nie ma zbyt wielu stowarzyszeń/fundacji kierujących się taką filozofią. A szkoda, bo los zwierząt w tym kraju byłby wówczas na pewno dużo lepszy.

Agnieszka Lechowicz

O działaniach Stowarzyszenia Obrona Zwierząt i sposobach ich wsparcia można poczytać na stronie https://www.obrona-zwierzat.pl/

Materiał chroniony prawem autorskim – wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.

Warto przeczytać