Radosław Jaźwiec, prezes Fundacji Edumocni

Fundacja Edumocni: prowadzenie organizacji to maraton, nie sprint

Podziel się
Twitter
Email
Drukuj
NGO to sektor pełen pasji, ale też zmęczenia. Ludzie chcą zmieniać świat, ale brakuje im narzędzi, stabilności i następców. Młodzi rzadko chcą wejść w buty liderów, a samorządy dopiero uczą się, jak z nami współpracować – pisze Radosław Jaźwiec, prezes Fundacji Edumocni.

Nasza fundacja Edumocni powstała w 2018 roku w Tarnowie. Zaczynaliśmy od edukacji cyfrowej i projektów związanych z aktywizacją zawodową. Z czasem do zespołu dołączali kolejni ludzie, dziś mamy 12 pracowników i prowadzimy coraz większe projekty, niektóre o wartości sięgającej nawet kilku mln zł. Niejako „po drodze” otworzyliśmy się na kolejne obszary działania: zajmujemy się przemocą rówieśniczą, dobrostanem psychicznym dzieci i młodzieży, wspieraniem innych organizacji pozarządowych, rozwojem turystyki i rodzinną pieczą zastępczą. Projekty są coraz bardziej długofalowe, docierają do większych grup i coraz częściej wychodzą poza region, czasem mają też zasięg ogólnopolski. 

Zawsze krążymy wokół edukacji. Edukujemy dzieci, młodzież, dorosłych, ale też edukujemy sam sektor pozarządowy. I im dłużej w tym siedzę, tym mocniej widzę, jak bardzo organizacje pozarządowe są potrzebne, a jednocześnie jak bardzo są niedocenione i niezrozumiane.

Trzeci sektor to ludzie z ogromną pasją. To osoby, które naprawdę mają potrzebę zmiany świata wokół siebie i poprawy życia jakiejś konkretnej grupy. Oddałyby bardzo dużo za swoją misję. Problem w tym, że bardzo często brakuje im narzędzi. Potrzebują wsparcia w budowaniu potencjału organizacji: w zatrudnianiu ludzi, zarządzaniu zespołem, marketingu, dywersyfikacji źródeł finansowania. To musi być wsparcie długofalowe, a nie jednorazowy projekt, bo prowadzenie organizacji to maraton, nie sprint.

Widać, że na poziomie krajowym i regionalnym pojawiło się sporo środków na wsparcie sektora. Zauważono, że NGO są potrzebne do rozwiązywania problemów społecznych. Z drugiej strony klimat wokół tych organizacji, jeśli patrzymy przez pryzmat mediów i polityki, nie jest najlepszy, a to robi dużą krzywdę wizerunkowi sektora. Wciąż wiele osób myśli, że powinniśmy pracować za darmo, że „fundacja to wolontariat”, a opłacanie pracy w organizacji jest czymś podejrzanym.

Tymczasem organizacje stają się coraz większe i mocniejsze. Już około jedna trzecia NGO zatrudnia pracowników. To jest realna grupa pracodawców, która tworzy miejsca pracy i dokłada swoją cegiełkę do PKB. Jednocześnie sektor ten boryka się z niestabilnością, prowadząc projekty od konkursu do konkursu, nie mając bezpieczeństwa finansowego, mając trudność w budowaniu stałych zespołów. Zatrudnienie jest często krótkoterminowe, zarobki rzadko są konkurencyjne w stosunku do biznesu, a wymagania wysokie: duże zaangażowanie, kreatywność, gotowość do pracy wieczorami i w weekendy. 

To sprawia, że wiele osób w pewnym momencie odchodzi. Widzę wyraźnie zjawisko wypalenia liderskiego. Większość osób, które dziś zarządzają organizacjami, to pokolenie wyżu demograficznego, ludzie w wieku 35–50 lat. Młodych wchodzących w zarządzanie NGO jest mało. Liderzy mówią wprost: chcieliby świeżej krwi, oddechu, ale nie mają komu przekazać pałeczki. Młodzi widzą wysokie wymagania, dużą odpowiedzialność, konieczność ciągłego uczenia się i wybierają często spokojniejszą drogę, czyli większe firmy, stabilne etaty i mniejszą odpowiedzialność. Tymczasem organizacje pozarządowe są świetnym miejscem do budowania własnej marki, rozwijania się w marketingu, zarządzaniu, projektach społecznych. Jest przestrzeń na kreowanie, wymyślanie, testowanie. Tylko to nie jest środowisko dla osób, które szukają prostych zadań i gotowych schematów.

Jeśli chodzi o kompetencje, w które dziś inwestuje sektor pozarządowy, to z mojej perspektywy widać trzy główne kierunki. Po pierwsze narzędzia cyfrowe, czyli automatyzacja procesów, usprawnianie kontaktu z uczestnikami, darczyńcami, społecznością. Sztuczna inteligencja wchodzi do NGO tak samo jak do biznesu i pomaga odciążyć ludzi z powtarzalnych zadań. Po drugie: pozyskiwanie środków: skąd brać pieniądze, jak pisać projekty, jak rozmawiać z darczyńcami, jak prowadzić fundraising. Po trzecie: sieciowanie, czyli współpraca, łączenie sił, wspólne projekty, dzielenie się wiedzą.

A w co, moim zdaniem, powinniśmy inwestować bardziej? W kompetencje przedsiębiorcze i biznesowe. Bardzo wiele osób w tym sektorze ma doświadczenia z administracji publicznej, gdzie nie ma realnej konfrontacji z rynkiem. Inni przychodzą z korporacji, ale jako „trybiki w maszynie”, bez doświadczenia w prowadzeniu czegoś własnego. A mała organizacja działa tak jak mała firma, trzeba umieć liczyć, planować, sprzedawać swoją ofertę, budować relacje z klientami czy partnerami. Tego często brakuje.

Coraz częściej zdarza się, że do organizacji przychodzą osoby z korporacji, którzy szukają sensu pracy, chcą widzieć realny efekt swoich działań. Mamy w zespole osobę, która odeszła z korpo i podkreśla, jak ważne jest dla niej to, że widzi rezultaty, że praca ma konkretny wpływ. To daje motywację do nauki, do poświęcania czasu. Ale zwykle taka decyzja przychodzi z wiekiem, z refleksją, że sama pensja i karta Multisport to za mało.

Czy NGO mogą być dobrym pracodawcą? Moim zdaniem tak, ale pod pewnymi warunkami. Z punktu widzenia atmosfery i relacji – na pewno tak. Najczęściej trafia się tam na ludzi empatycznych, zorientowanych na sens pracy, a nie tylko wynik finansowy. W wielu organizacjach jest większa elastyczność czasowa niż w biznesie: kiedy projekt wymaga pracy w weekend, pracujemy w weekend, a potem mamy wolne w tygodniu. Kiedy trzeba pracować po 12 godzin dziennie, to później można ten czas odrobić. Dla osób, które lubią różnorodność, zmiany, pracę z ludźmi i projektami to świetne środowisko.

Trudniej mają osoby, które potrzebują bardzo jasnych, stałych struktur i przewidywalności. W NGO rzadko jest „od – do”, ten sam zakres obowiązków przez lata. Projekty się zmieniają, partnerzy się zmieniają, tematykę trzeba szybko ogarniać. To może być męczące, ale dla wielu osób jest też atutem.

Jeśli chodzi o wolontariat, to sytuacja jest dość podobna jak w całym sektorze. Stosunkowo łatwo jest pozyskać wolontariuszy na jednorazową akcję, np. raz w roku, na konkretne wydarzenie i ograniczony czas. Natomiast bardzo trudno jest zbudować stały zespół wolontariuszy odpowiedzialnych za konkretne obszary. Dlatego, szczerze mówiąc, nie jestem zwolennikiem opierania organizacji na wolontariacie. Wolontariusze są świetni jako wsparcie, ale nie jako fundament. Zasoby ludzkie muszą być stabilne. Jestem zwolennikiem płacenia za pracę i szukania finansowania właśnie po to, żeby móc zatrudniać ludzi, a nie tylko liczyć na ich dobrą wolę.

Jeśli chodzi o finansowanie, jest trudniej. Rozwinęło się bardzo dużo organizacji, sektor się profesjonalizuje, pojawiły się narzędzia AI, które pomagają pisać projekty. Efekt jest taki, że konkurencja w konkursach jest o wiele większa niż kilka lat temu. To zmusza organizacje do szukania innych źródeł przychodu: działalności gospodarczej, odpłatnej, współpracy z biznesem, nowych form wsparcia. I z jednej strony to trudne, z drugiej natomiast zdrowe, bo ogranicza uzależnienie od dotacji.

Oczywiście pojawia się też pytanie o specjalizację. Organizacje, czując presję finansową, często rozszerzają ofertę „na wszystko”, zamiast się zawężać i stawać ekspertami w jednym obszarze. W efekcie bywa tak, że kilka organizacji drzwi w drzwi składa wnioski na dotację na bardzo podobne projekty. Nieuchronnie zaczynają ze sobą konkurować, zamiast się uzupełniać. Moim zdaniem rozwiązaniem jest większa współpraca i tworzenie partnerstw.

Na poziomie lokalnym, szczególnie wśród najmniejszych podmiotów, np. klubów sportowych, ta konkurencja jest mocno widoczna. Ale im większa skala organizacji, tym częściej widać więcej współpracy niż rywalizacji: zlecanie sobie zadań, wspólne projekty, sięganie razem po większe środki. To jest kierunek, w który warto iść.

Drugim kluczowym partnerem jest samorząd. I tu mamy ogromny rozrzut. Są gminy, które potrafią zlecać organizacjom kilka milionów złotych rocznie, i takie, które wciąż patrzą na NGO z dystansem, ograniczając współpracę do minimum albo tylko do formy przetargów, z których organizacje często w ogóle nie mogą skorzystać. Bardzo dużo zależy od świadomości władz lokalnych, czyli wójta, burmistrza, prezydenta.

Prawda jest taka, że bez organizacji pozarządowych system się w końcu posypie. Społeczeństwo się starzeje, problemów społecznych będzie coraz więcej, a samorząd sam tego nie udźwignie. W Polsce ta świadomość rośnie, ale zmiany w strukturach hierarchicznych zawsze są wolne i wymagają odwagi decydentów.

Dzisiaj w wielu gminach dominuje wciąż myślenie „inwestycyjne”: coś, co można wybudować, dotknąć, pokazać na zdjęciu. Chodniki, place zabaw, skwerki. Problem w tym, że za chwilę nie będzie już w co inwestować, bo wszystko będzie zrobione, będzie za to coraz więcej potrzeb społecznych: wsparcia seniorów, dzieci, rodzin, osób w kryzysie. I to jest przestrzeń dla NGO.

Dlatego wierzę, że przyszłość jest w mądrej współpracy samorządów z organizacjami pozarządowymi, w odchodzeniu od logiki przetargów w stronę zlecania zadań publicznych organizacjom w trybie ustawy o działalności pożytku publicznego. I wierzę, że trzeci sektor – przy całej swojej kruchości – jest jednym z niewielu miejsc, w którym da się połączyć sens pracy z realnym wpływem na rzeczywistość.

Radosław Jaźwiec, prezes Fundacji Edumocni

Materiał chroniony prawem autorskim – wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.

Warto przeczytać